… czyli co koniecznie musisz wrzucić do walizki wyjeżdżając na wakacje
Ten sam problem od lat. Walizka wypchana do granic, a obok leży sobie w najlepsze i czeka na swoją kolej kupka notesów, obsadek, książek i pisadeł do zabrania.
Co roku świadomość 2 albo i 3 tygodni wolnych od obowiązków wprawia mnie w stan euforii. Od tygodni z tyłu mojej głowy kotłują się myśli mniej więcej w klimacie: czego to ja sobie nie popróbuję na urlopie. Czego nie poczytam, czym nie popiszę. Lista robi się tak długa, jak lista rzeczy do zabrania. A czas i walizka nie są przecież z gumy.
Nauczona kilkuletnimi doświadczeniami pakowania (i wypakowywania nieużywanych mimo szczerych chęci) narzędzi kaligraficznych od 2 sezonów zaczęłam stawiać na minimal. Już nie biorę wszystkiego na co sądzę, że będę miała ochotę – w końcu walizka waży, więc w trosce o biednego Szymona, który musi to wszystko dźwigać – zaczęłam podchodzić do sprawy bardziej racjonalnie (piękny gest z mojej strony, nie sądzisz?).
Ale nawet z mojego nowego – minimalistycznego punktu widzenia są jednak rzeczy, bez których wakacje to nie wakacje. Oto one:
NOTES
Nie tylko do zapisania numeru ambasady, czy konsulatu.
Wakacyjne notesy to moje najfajniejsze pamiętniki. Narracji w nich mało, ale za to są tam trochę przypadkowe litery – a to jakiś przerysowany szyld, a to adres super sklepu papierniczego w mieście, które odwiedzam, a to niezły cytat zapisany na ulicy, a to ćwiczenia, z czasu kiedy monsun przewala się po plaży i można sobie popisać na zadaszonym tarasie popijając drinka. Wszystko i nic. Świetne jest to, że po latach taka bazgranina przywołuje niesamowitą dawkę emocji i wspomnień. O wiele większą niż fotografie, czy tradycyjny pamiętnik, albo bujo. Właśnie dlatego wolę notesy – wszystko zostaje na miejscu, często chronologicznie, co pozwala wracać do tych wspomnień. I celowo, i przypadkiem.
OŁÓWEK
Jak dla mnie – król narzędzi piśmienniczych. Mogę zapomnieć naprawdę wszystkiego, ale nie mojego ukochanego Rotringa. W sumie de facto jego też mogę zapomnieć, bo chyba nie ma miejsca na świecie, gdzie nie dałoby się kupić ołówka, ale ponieważ muszę go mieć przy sobie cały czas nie wychodzę bez niego z domu.
Ołówek jest niezastąpiony i nie robi przykrych niespodzianek, jak pióra, kałamarze, czy parallele. I daje Ci milion możliwości.
Do tego gumka i ewentualnie temperówka (lub pudełeczko wkładów do automatycznego) i jestem bezpieczna na kilka dni brzydkiej pogody.
KSIĄŻKA
Tak już mam, bez książki nie jadę. Zazwyczaj mam 2 – jedna z nich to najczęściej powieść (rzadziej eseje, albo coś mega mądrego), druga – obowiązkowo kaligraficzna. Jedna jeździ ze mną dość często. To „Writting, Illuminating & Lettering” Edwarda Johnstona. Z nią wiem, że nawet gdybym z jakiegoś powodu musiała cały urlop spędzić zamknięta w pokoju hotelowym nie będę się nudzić ani minuty. To wyładowana wiedzą piguła, gdzie na każdej z ponad 400 stron czekają na mnie skarby. Dodatkowo jest mała (choć zaskakująco ciężka – wybacz Szym!), więc spokojnie można ją upchnąć między klapki i t-shirty. Co prawda, pisana jest po angielsku i nie jest to angielski super easy. Książka pisana była jakiś czas temu. Pojawiają się wyrazy specjalistyczne, albo po prostu rzadziej używane we współczesnym angielskim. Trzeba więc mieć z tyłu głowy, że przydałby się dostęp do wifi, aby w razie czego sprawdzić sobie to, czy tamto. Jeśli spędzasz wakacje offline może lepsza byłaby jakaś książka po polsku.
I tak wygląda mój zestaw minimum. Waga: 719 g. Wymiary: 20 x 12 x 4 cm. Idelanie.
Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie zabrała jeszcze czegoś (a nuż samolot się rozbije i wyląduję sama na bezludnej wyspie, nie?). I tutaj już intuicyjnie wybieram albo jakieś brushpeny, albo parallele (coś co nie wymaga wożenia atramentów, które kochają się odkręcać, albo po prostu rozbijać). Ale tak naprawdę 2-3 tygodnie spędzone z samym ołówkiem też są super. Jeszcze nie zdarzyło mi się znudzić.
Dzień dobry 😊 czego będziesz się uczyć lub doskonalić na wakacyjnych warsztatach? Gdzie będzie można Cię spotkać? 😉
Hello,
tym razem to ja będę szkolić.
Na pierwszych warsztatach (temat zamówiony przez organizatora) – alfabet gruziński.
Na drugich – brush peny i japońskie szycie notesów.
Na trzecich – kaligrafia przedwojenna i składanie listów.
Już nie mogę się doczekać.